sobota, 12 czerwca 2010

Jump in the fire

Po co? Dlaczego? Jak długo?
Nie wiem nawet, czy zrobię drugi wpis. Za kilka dni wyjeżdżam do pracy przy true-skawkach, a po powrocie za miesiąc mogę już w ogóle nie pamiętać o blogu. Ale co mi szkodzi zmarnować trochę miejsca w sieci?
Właściwie to wolałabym teraz pójść na spacer. Na wsi, gdzie mieszkałam jeszcze kilka lat temu po prostu bym poszła i pochodziła ciemnymi uliczkami (władzę nie płacą rachunków za prąd->latarnie nie działają po 21), obecnie rezyduję jednak w stolicy Wschodniej Polski, i o ile miasto nie jest ogromne, o tyle nie mam ochoty chodzić po nim sama o tej porze. Dziś mój nastrój jest nostalgiczny, nie bojowy.
Dzisiaj w zasadzie nie wydarzyło się nic znaczącego. Cały dzień spędziłam pisząc pracę licencjacką, którą wypadałoby obronić przed 30. (ale to w końcu jeszcze kilka lat) i chyba jedynym, co mnie wkurzyło, był mój były mąż. Przewrażliwiony, egocentryczny francuski piesek, rozpuszczony przez mamusię, a potem do reszty przeze mnie. Przynajmniej ta współpraca nam - mnie i byłej teściowej - dobrze wyszła. :)
Na ile starcza Wam energii, gdy postanawiacie zrobić coś nowego, wielkiego i w ogóle takiego ach-och-ech? Mi wystarczyło na pół roku uśmiechów mimo łez, żartów mimo przygnębienia i tańczenia mimo odcisków na stopach. Najśmieszniejsze jest to, że jutro jest kolejny dzień, kiedy będę tańczyła. Może tym razem nikt nie przydepnie mi palców i nie zakręci zbyt wiele razy. Warto przecież sprawdzić, prawda? Tylko po to potrzebne jest "jutro".

Miłych snów,

czarownicująca